Zasypie wszystko, zawieje(?) [„Wołyń”]

Niech będzie mi wolno zacząć od wyznania: jestem fanem twórczości Smarzowskiego. Może nawet fanbojem – i to, by tak rzec, całościowym: od „Wesela”, przez „Dom zły” i „Różę”, aż po „Drogówkę” i „Pod Mocnym Aniołem” (tego filmu broniłem własnym piórem, kiedy zbierał raczej sceptyczne lub wyraźnie nieprzychylne recenzje). Uważam, że kino Smarzowskiego bywa transgresyjne w eksplorowaniu fenomenu zła, sposobu, w jaki to przekleństwo funkcjonuje, znaczeń, którymi się posługuje, wreszcie: unde malum, skąd też się ono bierze. Naprawdę podziwiam, że reżyser ma siłę brodzić w tym nieprzebranym bagnie, szczególnie że, jak sam przyznaje, każdy kolejny film musi „odchorować”. Jest coś masochistycznego w takiej twórczości, ale i w obcowaniu z nią z pozycji widza. „Patrzcie – zdaje się mówić reżyser – ecce homo” i choć nie jest to przyjemny widok, strumieniami leje się przecież krew, pot i wóda, to jakoś trudno odwrócić wzrok. Ale o dziwo bywa w tej twórczości także coś katartycznego. Może ten swoisty turpizm świata przedstawionego wywołuje jakiś efekt obcości, który ma potencjał terapeutyczny?

O tym, że Smarzowski planuje nakręcić film o ludobójstwie wołyńskim, dowiedziałem się podczas nagrania jednego z odcinków nieodżałowanego programu „Kocham Kino”. Nie pamiętam już, czy było to przy okazji audycji poświęconej „Drogówce”, czy „Pod Mocnym Aniołem” (między premierami upłynął ledwie rok), aczkolwiek od razu pomyślałem, że może to być coś wybitnego. Bo oto świetny reżyser, moim zdaniem najzdolniejszy reprezentant swojego pokolenia, i gigantyczny temat – do którego adekwatnym kluczem wydawał się styl i zainteresowania Smarzowskiego. No więc zacierałem ręce w oczekiwaniu na arcydzieło.

Arcydzieła niestety brak. „Wołyniowi” bliżej bowiem do fresku historycznego aniżeli wiwisekcji moralnej zgnilizny i zgłębienia ciemnej strony człowieka. Rzecz odbywa się głównie na powierzchni, brakuje na przykład wyraźniejszego rysunku postaci i poświęcenia większej uwagi dla ich mikrohistorii. No właśnie, za mało w „Wołyniu” historii, za dużo Historii: kampania wrześniowa, komuniści, naziści, wreszcie – banderowcy. Gdzieś pomiędzy plagą tragedii pojawiają się bohaterowie filmu, naszkicowani pobieżnie, przedstawieni trochę szeleszcząco – jak Zosia, która kilka razy cudem ucieka ukraińskim nacjonalistom chyba tylko po to, żeby zostać przewodniczką po piekle ludobójstwa. Główna bohaterka filmu nie jest do końca postacią z krwi i kości, a co dopiero postaci drugoplanowe. Być może reżyserowi przyświecało przekonanie, że wpierw należy namalować obraz dużego formatu, a dopiero potem wziąć pod lupę temat. Posługując się pewną analogią: najpierw wykuć ciężką cegłę poświęconą historii emigracji polistopadowej, żeby potem już inny badacz mógł przez pryzmat mikrohistorii stworzyć odpowiednik pracy „Cześć i skandale. O emigracyjnym doświadczeniu Polaków”.

Jest jeszcze coś, co rozczarowuje mnie w „Wołyniu” i łączy się z epickim poniekąd charakterem przyjętej przez Smarzowskiego narracji. Film przypomina powieść historyczną (żeby nie powiedzieć – „czytankę”). Jest do bólu realistyczny i dosłowny, reżyser inspirował się zresztą prozą, m.in. Sławomira Srokowskiego, i bardzo żałuję, że nie sięgnął po szkołę ukraińską polskiego romantyzmu: po pełne mrocznego frenetyzmu i krwawej niesamowitości dramaty Malczewskiego czy Goszczyńskiego, przy których „Ballady i romanse” to przecież jakieś śmieszne jasełka. Widziałem oczami wyobraźni, jak dawny czarny romantyzm odbija się w zamaszystych ujęciach nocnego krajobrazu XX-wiecznego Wołynia, gdzieś na horyzoncie majaczy jakieś samotne drzewo, może jakaś skrzypiąca szubienica, na wysokościach czyha jakieś czarne ptaszysko, no i oczywiście rozbrzmiewa upiorna muzyka Mikołaja Trzaski – a całość przypomina konkretne linijki wielkich kresowych dramatów. Choćby te z „Zamku kaniowskiego”:

„[…]
Komu rózgami ojciec zasieczony,
Czyja się panu podobała żona,
Komu najmilsza córka pogwałcona,
Kogo zbawiono lubej narzeczonéj,
Na ojca boleść, na smutek matczyny,
Na hańbę dzieci, na łaskę dziewczyny
Tego zaklinam, wołam po imieniu,
Niechaj wyjedzie i stanie tu przy mnie!”

Poza wspomnianą wyżej motywacją, którą można by określić: „od ogółu do szczegółu”, można zauważyć jeszcze jedno wyjaśnienie reżyserskiej strategii Smarzowskiego. Wyraża się ono w słowach Jana Zaleskiego, stanowiących motto filmu: „Kresowian zabito dwukrotnie, raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie. A ta druga śmierć jest gorsza od pierwszej”. W dobie PRL-u zbrodnia wołyńska i szerzej: polska przeszłość Kresów stanowiły tabu narzucone przez ówczesne władze w Warszawie i Moskwie. Po roku 1989 wiedza na temat wydarzeń z 1943 i 1944 roku niewiele się zmieniła. Dopiero w ostatnich latach pamięć o nich zostaje stopniowo przywracana. Ten proces zdecydowanie przyśpieszy film Smarzowskiego (w premierowy weekend obejrzało go przeszło 220 tysięcy widzów). Jeżeli więc właściwie odczytuję z motta motywację reżysera, to „Wołyń” jest obrazem spełnionym.

O rzezi wołyńskiej oczywiście trzeba i pamiętać, i przypominać, ale należy robić to mądrze. Dobrze się stało, że film o tych wydarzeniach zrobił właśnie Smarzowski. Reżyser próbował bowiem „ważyć racje” Polaków i Ukraińców, pokazując tło ekonomiczne, klasowe i kulturowe, na jakim doszło do zbrodni. W oczy rzucają się na przykład bose stopy odzianego w nędzne łachmany ukraińskiego parobka pracującego u polskiego sołtysa czy stroje Polek wyróżniające się na tle ubrań Ukrainek; w uszy kuje słowo „kolonista”; zadziwia, że atrakcyjną pracę na kolei mogli dostawać tylko Polacy. Gdyby jednak nie liczne klasowo-narodowościowe niuanse, można by pomyśleć, że przyczyną nadchodzących wydarzeń był grzech wydania (za parę morgów i kilka zwierząt) wspomnianej Zosi za owego sołtysa, mężczyznę, którego nie chciała. Dokonało się to kosztem jej miłości do złotowłosego Ukraińca, uczucia zresztą wzajemnego. W „Wołyniu” nie zabrakło też pozytywnych postaci po stronie Ukraińców: tych, którzy pomagali Polakom i tych, którzy nie chcieli przyłączyć się do banderowców, chociaż nacjonaliści i jednych, i drugich uznawali za „wrogów ojczyzny”, zgodnie z totalitarystyczną zasadą „kto nie z nami, ten przeciw nam”, i następnie w okrutny sposób mordowali.

Jakkolwiek oburzać się wspomnianą niesprawiedliwością haniebnej polskiej polityki na Kresach, trudno nie odnieść wrażenia, że odpowiedzią na nią nijak nie miała prawa być nacjonalistyczna rewolucja. Obrazy rzezi są tak szokujące, drastyczne i przerażające, że nie może być co do tego żadnych wątpliwości. Reżyser zresztą mówi wprost: „Zrobiłem film przeciwko nacjonalizmowi”. I rzeczywiście, „Wołyń” to film w swym przesłaniu wprost pacyfistyczny. Stanowi przy tym pewne memento – chciałoby się wierzyć, że memento skuteczne. Osobiście nie pamiętam czasów, w których byłoby bardziej przydatne.

Tekst ukazał się na stronie internetowej 5kilo kultury.

Bartosz Marzec

„Wołyń”

reżyseria Wojciech Smarzowski | scenariusz Wojciech Smarzowski | zdjęcia Piotr Sobociński Jr. | muzyka Mikołaj Trzaska | montaż Paweł Laskowski | produkcja Andrzej Połeć, Dariusz Petrykowski, Feliks Pastusiak | obsada Michalina Łabacz, Arkadiusz Jakubik, Vasili Vasylyk, Adrian Zaremba, Jacek Braciak, Izabela Kuna, Maria Sobocińska,  Oleksandr Zbarazkyi, Volodymyr Protsiuk, Oleksandr Chescherov, Lech Dyblik, Zachariasz Muszyński

Dodaj komentarz