Powrót do przeszłości [„Prime Time”]

Sylwester to oczywiście okres liminalny – zrytualizowane przejście od jednej względnie dużej jednostki czasu do drugiej. Ma zatem szczególny charakter, a Sylwester 1999 roku był szczególny do kwadratu. Twierdzono bowiem, że oto następuje przełom tysiącleci – w rzeczywistości miał on miejsce rok później – co z jednej strony pociągało za sobą pompowanie jubileuszowego balonika, natomiast z drugiej narastały wątpliwości, czy komputery zrozumieją, że te zera na końcu to kolejny rok, a nie totalny reset systemu bankowego czy obronnego. W dodatku podgrzewano jeszcze jakąś przepowiednię Nostradamusa o końcu świata (xd). Całe to ciśnienie miało być tak duże, że przyprawiało o stany lękowe. Mówiło się o lęku milenijnym. Catchy.

Ja byłem wtedy w wieku, w którym na półce z książkami u znajomej moich rodziców szczególnie ciekawił mnie grzbiet z napisem „Leksykon seksu”. Pamiętam więc ten okres dość dobrze i wydaje mi się, że dochodziło wtedy do pewnego przesilenia: kulturowego, społecznego, politycznego, może też ekonomicznego. Z grubsza rzecz biorąc najgorsze lata dzikiej transformacji minęły, było chujowo, ale stabilnie, i chyba nawet zaczęło się powoli poprawiać. Polska weszła do NATO, lęki związane z rosyjskim imperializmem osłabły, a na horyzoncie coraz wyraźniej rysowała się Unia Europejska, która kojarzyła się wtedy ze skokiem cywilizacyjnym i jawiła się jako kraina mlekiem i miodem płynąca.

Ten niezwykle ciekawy okres w historii Polski stanowi istotne tło „Prime Time’u”, nagrodzonego na Sundance filmu Jakuba Piątka, który od dziś można oglądać na Netfliksie. Historyczne tło – sceny z życia wyższych sfer czy zdjęcia z protestów i strajków – zostało przedstawione na ekranach w telewizji, która zresztą, jak sądzę, w latach 90. przeżywała u nas swój złoty wiek. Był już Polsat i TVN, a internet wciąż ledwie raczkował. Rozkwitały teleturnieje i talk-shows, ambitna telewizja PRL-u niestety była w odwrocie. Cóż, taki mamy klimat. Wydaje mi się to bardzo ciekawe, ale do filmu.

Akcja „Prime Time’u” toczy się w studiu telewizyjnym w wieczór sylwestrowy roku 1999. Sebastian, grany przez Bartosz Bielenię – który powinien kiedyś wystąpić jako Joanna d’Arc w nowej wersji filmu Dreyera – przerywa program na żywo i bierze dwoje zakładników. Chce wygłosić oświadczenie. Władza nad środkami przekazu to kolejny bardzo ciekawy wątek – ten kto ją posiada, ten ma prawo mówić. Dziś oczywiście mamy więcej kanałów telewizyjnych, szalenie rozwinął się internet. Tym niemniej internet z pewnością nie spełnił pokładanych nadziei. Nie stał się środkiem wymiany informacji, integracji, samoorganizacji, ale przede wszystkim kolejnym kanałem handlu. Na YouTubie najwięcej odtworzeń nie zbierają humanistyczne treści, ale, nie wiem, filmy z kotkami (które zresztą sam lubię). O przemożnej władzy algorytmów nie wspominając. Wydaje mi się to bardzo ciekawe, ale do filmu (2).

Zakładnikami Sebastiana są cichy i pokornego serca ochroniarz Grzegorz (Andrzej Kłak) oraz rozpychająca się gwiazda telewizji Mira (Magdalena Popławska), która w duchu nuworyszowskiego kapitalizmu myśli chyba, że jest wybrańcem i innych traktuje jakby byli nikim. Mira nie jest jednak jednoznacznie zła, autorom scenariusza nie brakowało tu – ani nigdzie indziej – subtelności, ale ja oczywiście zdecydowanie sympatyzuję z Grzegorzem. Podobnie chyba jak Sebastian. To zresztą wzajemna sympatia i można się domyślać, że zaistniała na tle klasowym. O ile można mówić o klasach po 10 latach nowego ustroju. Wydaje mi się to bardzo…

A propos scenariusza należy dopowiedzieć, że jest on zniuansowany i raczej obywa się bez fałszywych nut. Wiele wiemy, ale sporo pozostaje niejasne, co z pewnością działa na korzyść filmu, bo pozostaje miejsce dla naszej wyobraźni. Twórcy umiejętnie podtrzymują napięcie, regularnie dorzucając do fabularnego pieca nowe, mniej lub bardziej zamaszyste zwroty akcji. Scenografie i kostiumy sprzed 20 lat skutecznie budują nastrój tamtego okresu, choć nie dawało mi spokoju pytanie: dlaczego Sebastian nosi czapkę, którą jeszcze niedawno nosił co drugi dresiarz, w tym ja? Niestety wygląda to na błąd zespołu kostiumografów. Obraz? Został zanurzony w zimnych błękitach i żółto-pomarańczowych odcieniach. Dominanta kolorystyczna jest wyraźnie zarysowana, ale nie narzuca się przesadnie. Po pierwszym oglądzie nie znalazłem jednak klucza, zgodnie z którym stosowano kolory. Może go nie ma. Nie wpływa to jednak na moją opinię: „Prime Time” to sprawnie zrealizowane kino gatunkowe ulokowane w bardzo ciekawym i wyzyskanym kontekście. Poproszę więcej.

Bartosz Marzec

Dodaj komentarz